Ech, koniec pewnej epoki (u mnie), czyli pożegnanie z zasłużonym programem pocztowym.
Od początku mojej przygody z internetem (zacząłem na poważnie w okolicach 1996-1997 studentem będąc) do obsługi poczty elektronicznej używałem dedykowanego oprogramowania – owszem, na początku nie było jeszcze aplikacji webowych (skrypty CGI coś tam potrafiły, ale w .pl pierwszy chyba był Polbox o ile się nie mylę... albo Onet?). Zatem najpierw był pine na uniksie i głupich terminalach (ang. dumb terminals) w uczelnianym Centrum Komputerowym, potem, już na domowym pececie z modemowym dostępem (0202122 – kto pamięta?) do internetu i Windows 95, PegasusMail (który miał problem z jakimkolwiek kodowaniem polskich znaków – ani iso-8859-2, ani Windows-1250; o UTF-8 nie było jeszcze za bardzo słychać), następnie przez dobre kilka lat OutlookExpress (gdy w końcu przeszedłem na Windows 98), dalej monstrualna Mozilla z modułem pocztowym, aż wreszcie Thunderbird, którego używałem przez kilkanaście (a może więcej?) lat, zarówno w Windows, jak i Linuksach. Aż do dziś. Otóż odkąd moim “głównym” komputerem stał się Mac, dawałem szansę Thunderbirdowi, ale koniec końców postanowiłem go pożegnać i przejść całkowicie na jabłkową, domyślną aplikację pocztową. Która jest minimalistyczna i w zupełności dla mnie wystarczająca. A na pozostałych komputerach (z Debianem, ChromeOS-em i – no bo potrzebuję do gier i pracy – Windows 11) i tak już nie instalowałem Thunderbirda. Czy był jakiś racjonalny powód? Ano, mógłbym wspomnieć o lekkiej ociężałości programu i sypaniu się niezbędnych dla mnie dodatków (powiadomienia z kalendarza nawaliły...), ale chodziło raczej o minimalizm, który na pewno nie jest cechą Thunderbirda. Po prostu troszkę mnie już zaczął męczyć. Tak czy inaczej, bardzo szanuję ten projekt i wszystkich, którzy go rozwijają, wierzą w niego i go używają. Może kiedyś, w którymś z linuksów, wrócę do Gromoptaka. Póki co jednak zrobiłem pełny backup i pożegnałem go.